Wyobraźmy sobie niewielkie urządzenie, które przyklejamy na policzek albo czoło. Nie szczypie, nie przeszkadza, nie wymaga kabli. Jest miękkie, rozciągliwe i prawie niewyczuwalne. A mimo to rejestruje temperaturę skóry, wilgotność, mikroruchy mięśni i tętno. A potem — jak dobrze wytrenowany psycholog — na podstawie tych danych rozpoznaje, co czujemy: radość, złość, strach, smutek. Tak właśnie działa system opracowany przez zespół z Penn State University, Xi’an Jiaotong University i Xiamen University.
Ale jak to możliwe? Sekret tkwi w połączeniu kilku sprytnych technologii. Po pierwsze, czujniki — cienkie warstwy specjalistycznych materiałów, które wykrywają temperaturę (za pomocą platyny), wilgotność (dzięki nanorurkom węglowym) i rozciąganie skóry (za pomocą złota i specjalnego układu geometrycznego). Po drugie, zasilanie — system wyposażono w elastyczną, bezprzewodowo ładowaną baterię, która sprawia, że całość działa bez potrzeby podłączania do prądu. Po trzecie, komunikacja — dane trafiają do aplikacji na telefon, a stamtąd do chmury, gdzie sztuczna inteligencja robi resztę magii.
I nie chodzi tu tylko o to, że te czujniki „coś mierzą”. Chodzi o to, że one potrafią odczytywać mikrosygnały płynące z naszej twarzy — takie, których oko ludzkie nie dostrzega. Kiedy jesteśmy zestresowani, zmienia się nie tylko nasze tętno, ale też subtelnie napinają się mięśnie twarzy, temperatura skóry może się wahać o ułamki stopnia, a skóra lekko się poci. Urządzenie to wszystko rejestruje. Następnie dane trafiają do algorytmu, który, karmiony setkami przykładów emocji wyrażanych przez różnych ludzi, potrafi zaskakująco trafnie określić, co właśnie czujemy.
Oczywiście — żeby to zadziałało, trzeba było zebrać trochę danych. Naukowcy zaprosili ochotników, którzy mieli wyrażać różne emocje: radość, strach, złość, obrzydzenie, zaskoczenie i smutek. Każdą z nich powtarzano dziesiątki razy, żeby zebrać solidne próbki. Potem dane posłużyły do wytrenowania modelu, który później testowano na nowych uczestnikach. Wyniki? Rozpoznawalność emocji była bardzo wysoka, nawet gdy czujnik był rozciągany, zgniatany albo zginał się razem ze skórą.
I choć wszystko brzmi trochę jak opowieść o cyborgach, to warto zauważyć, że ten projekt nie powstał z myślą o szpiegowaniu czy manipulowaniu. Przeciwnie — jego celem jest wsparcie. Wyobraź sobie osoby z autyzmem, które mają trudności z rozpoznawaniem emocji — dzięki takim czujnikom można by stworzyć system, który pomoże im lepiej odczytywać reakcje społeczne. Albo osoby po udarze, które nie mogą mówić, ale których emocje można by odczytać bez słów. Albo po prostu systemy terapeutyczne, które wiedzą, kiedy użytkownikowi naprawdę jest źle, nawet jeśli sam tego nie powie.
Cały ten wynalazek ma jeszcze jedną przewagę: działa długoterminowo i nie przeszkadza w codziennym życiu. Jest wodoodporny, odporny na pot, można go wyginać, przyklejać i odklejać. A do tego — ładować bezprzewodowo, jak telefon z funkcją Qi. Czyżbyśmy zbliżali się do momentu, w którym nasze ciało stanie się interfejsem? Być może.
Technologia jeszcze nie trafiła na rynek, ale wszystko wskazuje na to, że to kwestia czasu. Jeśli czujniki staną się tańsze, a algorytmy jeszcze bardziej dopracowane, za kilka lat takie „emocjonalne plastry” mogą stać się równie powszechne, jak dziś smartwatche. I wtedy nasze twarze naprawdę będą mówiły więcej, niż nam się wydaje.